fragment „Książki kucharskiej z metaforami domu”
w sobotnie popołudnia, po powrocie ze zboru i po obiedzie, przychodził do nas wujek Heniek, z ciocią Anią i małym Marcinem… przychodzili w odwiedziny, „na kawę”.
na początku lat 80-tych, w czasach polskiego „wielkiego kryzysu”, kawa była towarem luksusowym. docierała do nas w paczkach z Reichu. była to kawa w ziarenkach, która ma taką zaletę (inni powiedzą wadę), że zanim się ją zaparzy, trzeba jej najpierw namielić… w tamtych czasach kawa zmielona, taka co obecnie zdominowała rynek, nie była jeszcze dostępna.
aby namielić dobrej kawy trzeba mieć młynek, który mieli porządnie, „na drobno”, a nie tylko „rozgryza” ziarenka, co często zdarzało się peerelowskim młynkom. z tego powodu u nas w użyciu był młynek Johana… to był dobry, przedwojenny młynek na korbkę, z drewnianą wysuwaną szufladką…
Johan był bratem dziadka, pił kawę :-) i zamieszkał po wojnie w Bawarii, a jego młynek trafił do nas, bo nikt w rodzinie nie był nim zainteresowany, dlatego, że wśród adwentystów (którzy z zasady powstrzymują się od używek) kawa była tematem sporu: można ją pić bez uszczerbku na ciele i duszy, czy nie można? stąd sobotnie spotkania przy kawie po powrocie ze zboru, a zwłaszcza jej ceremonialne parzenie, było u nas czymś więcej niż w innych domach. Czytaj dalej Zapach występku BenЯ